ODPOWIEDŹ ZNA TYLKO BÓG

Tymczasem pracował w wyuczonej specjalności. Zapisał się do zakładowej „Solidarności”, bo wierzył – jak wielu Polaków – że dzięki niej „Polska będzie Polską”. Noc z 1 na 2 kwietnia 1982 r. przeszła do historii w Białej Podlaskiej jako „czarna noc”. Na przełomie marca i kwietnia w bialskiej jednostce wojskowej zmieniało się dowództwo i to stało się okazją do „świętowania”. 1 kwietnia w supersamie sprzedawali wino bez kartek, więc żołnierze, milicjanci i zomowcy kupowali alkohol całymi skrzynkami. Wojtek był tego dnia w sklepie, widział, co się dzieje. Gdy wrócił do domu, przewidywał, że ta noc w Białej nie będzie spokojna. Z powodu tych obaw wyszedł z domu o godz. 23.00, już po godzinie milicyjnej, by przyprowadzić siostrę z przystanku autobusowego. Małgorzata pracowała w spółdzielni krawieckiej „Nowy Styl” i tego dnia miała nocną zmianę. Przystanek był na sąsiedniej ulicy, pół kilometra od rodzinnego domu.

 

Trzy godziny katowania Jednak Małgorzata wróciła od autobusu sama, nie spotkała po drodze Wojtka. – Zaniepokoiło nas to, ale nie było możliwości uzyskania jakichkolwiek informacji. Jedyny telefon na naszej ulicy był w domu oddalonym o kilometr – wspomina pani Jadwiga. – Dziś wiem, że było kilku świadków tego, co działo się z synem, ale wówczas nikt nie chciał o tym mówić. Ludzie się po prostu bali. Z wyrywkowych informacji rodzina dowiedziała się, że po drodze Wojtek przypadkowo natknął się na dwóch pijanych żołnierzy z pobliskiej jednostki. Jeden, Andrzej Kuśpit, był w randze starszego sierżanta, drugim był porucznika Gregorczyk. Szli „na melinę”, by dokupić alkohol. Zastąpili Wojtkowi drogę, nagabywali o wódkę. Zażądali, by kupił dla nich alkohol, ale Wojtek odmówił. Zaczęli go więc bić. W pewnej chwili wyrwał się oprawcom i schował na pobliskim podwórku, ale został stamtąd wyrzucony przez gospodarza posesji. Wrócił na ulicę, a tam czekali już na niego prześladowcy. Bili bez opamiętania, przez kilka godzin. Na koniec wystrzelali w Wojtka cały magazynek amunicji. Jedna z kul trafiła ofiarę w głowę, inna przebiła aortę. Do morderstwa doszło o godz. 2.45, Wojtek był więc bity przez ponad 3 godziny. Gdy pogotowie zabrało nieszczęśnika do szpitala, nie było już dla niego ratunku.

Straszyli, że na pogrzebie będą strzelać Na pogotowie dotarł też porucznik Gregorczyk i na portierni wygrażał: – Jeśli gówniarz żyje, jeszcze mu pokażę, jak się słucha wojska! Gdy zabójców schwytała żandarmeria wojskowa, byli ledwo przytomni z powodu upojenia alkoholowego. Koledzy Wojtka, gdy dowiedzieli się o tragedii, przyszli tłumnie do szpitalnej kostnicy, by złożyć hołd koledze – ofierze bestialstwa. Za to ZOMO obstawiło cały zakład. Na pogrzeb przybyły tysiące ludzi. W dużej mierze dzięki temu, że na mieście porozklejano setki kartek z informacją o czasie i miejscu Mszy św. pogrzebowej. Przed pogrzebem zastępca dowódcy wezwał mnie na rozmowę i zapowiedział, że jeśli dojdzie do demonstracji, wojsko otworzy ogień – wspomina Jadwiga Cielecka. – Mieliśmy jeszcze dwoje dzieci, zaczęłam krzyczeć: „Strzelajcie, będzie od razu pięć trumien! Za jednym zachodem będziecie mieli z nami spokój”.

Parodia procesu Ta zbrodnia, w przeciwieństwie do wielu popełnionych w stanie wojennym, miała swój finał w sądzie. Jednak była to parodia procesu. Żołnierzy, którzy napadli Wojtka, aresztowała żandarmeria wojskowa. Do sądu podało ich wojsko, żądając kary śmierci dla obydwu. Jednak tylko sierżant Kuśpit był przesłuchiwany, porucznika Gregorczyka wkrótce zwolniono, nawet nie powołano przed sąd jako świadka. – W czasie procesu nikt nie powiedział, że Wojtek zginął niewinnie. Oskarżony twierdził, że to syn był pijany i chciał pozabijać żołnierzy, więc ci musieli się bronić- wspomina przez łzy matka zabitego. Ostatecznie sierżant Andrzej Kuśpit został skazany na 12 lat pozbawienia wolności, jednak wyszedł z więzienia już po 4 latach. Jego żona zmarła, on sam wyjechał z Białej. – Mimo upływu czasu ciągle zadaję sobie pytanie, dlaczego spotkało to właśnie mojego synka, ale wiem, że odpowiedź zna tylko Pan Bóg. I On pomógł mi wypełnić pustkę, jaka pozostała po Wojtku. Zaprzyjaźniłam się z młodzieżą oazową, od 1983 r. zaczęłam z nimi jeździć na rekolekcje, prowadziłam kuchnię. Bóg pomógł mi dźwigać ten krzyż i to straszne cierpienie. Gdy myślę o zabójcach syna, zastanawiam się, jak można żyć z taką zbrodnią na sumieniu i nigdy za nią nie przeprosić. Modlę się o nich, by zrozumieli, co uczynili.