Z RĄK OJCA DO OJCA

Wiesław usłyszał: „Syn ma guza mózgu, to nowotwór złośliwy. Albo przejdzie skomplikowana operację, której efekt może być niewielki, albo umrze w przeciągu dwóch tygodni. Wiesław: – Co można powiedzieć o chwili, w której dowiadujesz się, że twój syn jest śmiertelnie chory? Co można powiedzieć o chwili, w której skończył się świat? Nie wie, jak wrócił do Białej Podlaskiej. Mówi, że nie pamięta. Pamięta tylko zdziwienie żony, kiedy zobaczyła jego twarz, jak z krainy cieni i nieme pytanie w jej oczach. Kiedy zasnął Piotruś i córka Ewa, powiedział żonie o wszystkim. Powiedział tak dużo, że nie chciała wiedzieć więcej: o chorobie Piotrusia, o tym, że nie wiadomo, ile jeszcze zostało mu czasu. W powietrzu pozostało jedynie pytanie: dlaczego my? Do dziś pozostaje bez odpowiedzi. Po dwóch tygodniach Piotruś znalazł się na sali operacyjnej, po której pozornie wszystko wróciło do normy. Pozornie, bo pozostawała niepewność jutro. – To były niezapomniane miesiące, każdy dzień był dla nas darem od Boga – wspomina Wiesław. – Z jednej strony dni cierpienia, straszna obawa o przyszłość, z drugiej poczucie, że dotykamy samej istoty życia, jego kwintesencji – daru danego tak niewielkiej ilości ludzi zdrowych – że potrafi my cieszyć się najmniejszymi drobiazgami, żyć dniem dzisiejszym nie myśląc o tym co będzie jutro, za miesiąc czy rok. Po kilku tygodniach Piotruś po raz drugi znalazł się w Centrum Zdrowia Dziecka. – Tym razem lekarze nie dawali już żadnych szans, ale my tego nie przyjęliśmy. Modliliśmy się tak, jak tylko może się modlić człowiek, który zawierzył Bogu, jak dziecko ojcu. Lekarze zaniechali już działania, podawali środki uśmierzające ból, starali się głównie o to, by Piotruś jak najmniej cierpiał. Gdy po kilku godzinach chłopczyk wstał o własnych siłach, lekarze w Centrum Zdrowia Dziecka nie wierzyli własnym oczom. – Nazwali to cudem,

 

Lekarze nazwali to cudem, bo to był cud. Zyskaliśmy czas…

bo to był cud – wspomina Wiesław. – Zyskaliśmy kolejne dni i tygodnie. Zyskaliśmy czas… Po kilku miesiącach wcześniejszy scenariusz uległ powtórzeniu: zasłabnięcia, wymioty. Wiesław: – Piotruś był wtedy u dziadków. Cieszył się każdą chwilką, zachwycał się świecącym słońcem, tym, że trawa jest zielona i z tym, że z nieba pada deszcz. Miałem wrażenie, że wszystko wokół widzi jaśniej i pełniej, niż ktokolwiek z nas. Aż którejś nocy, gdy tylko się obudził, podszedł do mnie i poprosił cicho, byśmy pomodlili się razem. Gdy skończyliśmy, wziął mnie za ręce. Pamiętam, co wtedy powiedział: „tatusiu, musicie być z mamusią bardzo dzielni. Pan Jezus powiedział, żebyście się o nic nie martwili, tylko mocno go kochali.” Te słowa wypowiedziało kilkuletnie dziecko. Pomyślałam wtedy, że to chyba jakaś rekompensata Opatrzności za cierpienie, które nas dotknęło. Los sprawił, że mam chore dziecko, ale jednocześnie – dziecko niezwykłe. Od dziadków pojechali do Międzylesia, do Centrum Zdrowia Dziecka. Piotruś wiedział, że umiera. I nie bał się. – Dwa razy wymodliliśmy u Boga pozostawienie nam synka na jakiś czas. Zyskaliśmy dziesięć miesięcy. Ale wtedy pomyśleliśmy, a może raczej to poczuliśmy, że nasz Ojciec ma względem Piotrusia inne plany, że nadszedł czas rozstania, czas, w którym powinienem przekazać syna z rąk ojca do Ojca – wspomina Wiesław. Pamięta, co wtedy powiedział: „tak bardzo bym chciał synku, abyś został z nami, ale jeżeli musisz, to idź.” Piotruś odszedł tak, jak żył. Spokojnie, niemal pogodnie. Może dlatego, że śmierć jest częścią życia, a skoro tak, to umieramy dokładnie tak jak żyjemy. Wiesław mówi, że tak naprawdę docenił rolę Piotrusia w swoim życiu dopiero, gdy odszedł, „ale przecież tak jest zawsze. Mówi, że życie toczy się dalej, że tak musi być: „dziś jesteś, a jutro, kto wie, może już cię nie będzie”, jak w jednym z listów „do poważnie chorego dziecka” autorstwa Elizabeth Kubler Ross: „Dzień następuje po nocy, wiosna przychodzi po zimie. Gdy łódka znika za horyzontem, nie znaczy to, że odpłynęła – to my już jej nie widzimy, tak, jak nie widzimy słońca w nocy”.