MIASTO ZE „SPEKTAKLU”

Czy taki szczegół może zdekomponować post sowiecki krajobraz? Nie może. Widać to już po pierwszych napotkanych mieszkańcach Brześcia, ludziach zdecydowanie bardziej wschodnich niż zachodnich. Ktoś handluje główkami kapusty, ktoś inny sprzedaje precle, jeszcze inny, tuż obok, wiejskie mleko wlewane wprost do przynoszonych przez kupujących plastikowych butelek po podróbkach coli: kapusta i bańka z mlekiem leżą na rozłożonej wprost na trawniku gazecie. Na ulicach samochody przeważnie z importu. Królują niemieckie ople, volkswageny i audi, w większości pamiętające poprzedni wiek. Zatłoczone trolejbusy, kolejki na przystankach. To jedna strona medalu. Jest jednak także i druga: to budynki z cegły, stare ale wciąż solidne – próżno szukać tu blokowisk z wielkiej płyty. Co zatem mówi prawdę o Brześciu: secesyjne domy z przebrzmiałej epoki, czy ludzie naznaczeni piętnem zburzonego imperium? – Brześć to piękne miasto, tylko ludzie sowieccy – mówi smutno Dymitr. – Nie doczekam, kiedy tu będzie inaczej. Dymitr jest nauczycielem, ma czterdzieści lat i mieszka w Brześciu „z dziada pradziada”. I ponoć dlatego tak swobodnie radzi sobie z polskim. – Popatrz dookoła. Brześć dziś, to deklaracja do spektaklu, a przecież ten spektakl skończył się w 1939, ponad siedemdziesiąt lat temu. Brześć ze „spektaklu”, o którym marzy Dymitr, to Brześć jego dziadków. Miasto żyje, rozgadane, barwne językami i ludźmi-europejskie. – Większość rdzennych mieszkańców wyjechała albo ich wysiedlono. Została garstka, która pamięta tamto miasto, lecz dziś nikt nie darzy szacunkiem ich wspomnień. Obcy pozajmowali mieszkania, podzielili byle jakimi ściankami, poniszczyli, żałowali na szczotkę i farbę. Potem zwijali manele i przenosili się dalej. Domy były dla nich jak jurty: dziś tu, jutro tam. A Brześć, miasto z tradycjami, nie znosi nomadów. Serce Brześcia nie jest rozległe, można je obejść w kilkadziesiąt minut. Bulwarem Respublikanskaja, aż do Konsomolskiej i Mickiewicza, do centrum, długim deptakiem aż pod sam ratusz. Wszystko jakby już widziane – deja vu. To nie tylko tu i ówdzie wystające spod zatłuszczonego tynku polskie napisy, mocno już zatarte „chleb, mleko, mąka”, ani żeliwne studzienki czerniejące błotem (na studzienkach wytłoczone nazwy polskich kuźni). Więc co? Może urok niedopowiedzianego, nieokreślony smutek jakichś zaniedbań czy ruin. Najpiękniej jest pod wieczór, gdy w żółtym świetle rzadkich, okrągłych latarni paradoksalnie lepiej widać ślady dawnego Brześcia. Miejscowi, w dużej części żyjący z handlu w Terespolu i Białej Podlaskiej, dobrze mówią językiem zachodniego sąsiada. Przygraniczny biznes kwitnie jak kwitł. W rozmowie z polskim dziennikarzem mieszkańcy Brześcia podkreślają swoją odrębność. – Czy różni się Polska od Białorusi? Niczym dobrym – mówią. Wyliczają białoruskie przewagi: mniej przestępczości, mniej zgnilizny i zepsucia, mniej bezrobocia, więcej opieki państwa. Mówią, że na Białorusi „jest dobrze”. Uważny obserwator może zauważyć, że więcej w tych deklaracjach formy niż treści. I coś jeszcze. Może odrobinę patosu, a może niewypowiedzianej nadziei, że choć przecież „jest dobrze”, to jednak – będzie lepiej.