PRZEŻYĆ, ŻEBY ZROZUMIEĆ SENS ŻYCIA

Jednym z naocznych świadków nocnego kataklizmu w Białej Podlaskiej była Barbara Jurkiewicz, recepcjonistka pobliskiego hotelu, która zawiadomiła straż. Oto jej wstrząsająca relacja: Swoją zmianę w pracy zaczęłam 29 grudnia o godz. 18:00. Po północy, siedziałam bezwiednie i czytałam książkę. Wydawało mi się, że czuję coraz mocniejszą woń dymu. Zamierzałam wyjść na zewnątrz i właśnie wtedy do hotelu wpadła Maria Wasilewska i roztrzęsiona zawołała, bym wezwała straż pożarną, pogotowie i policję. Chwyciłam za telefon komórkowy i wybrałam numer 112. Po chwili obie pobiegłyśmy w stronę płonącego domu. Jeszcze zanim pojawiała się policja i straż, na ulicy zatrzymał się samochód osobowy z trójką młodych ludzi. Razem za pomocą gaśnic próbowaliśmy gasić pożar. Waliliśmy też w okna, krzyczeliśmy. Nie mogliśmy wejść do środka, bo ogień „hulał” po całej klatce schodowej. Słyszeliśmy głos mężczyzny – „Ratunku, pomocy”. Po chwili jęk ustał. Ogień momentalnie się rozprzestrzeniał, bo to przecież stary drewniany dom. Dopiero później, zdałam sobie sprawę, że próbując gasić palący się dom, ryzykowaliśmy własne życie. Ogień, to nieprzewidywalny żywioł. Kiedy pojawiła się straż pożarna, porywiste, wysokie płomienie wydostawały się nawet przez dach… Nazajutrz, 30 grudnia, wyszłam z pracy około godziny 8:00 rano. Wcześniej wzięłam kąpiel, ale i tak czułam dym na sobie, na całym ciele i w gardle. Trwało to jeszcze przez kilkadziesiąt następnych godzin. Bolała mnie głowa, drapało w gardle. Przez 24 godziny nie mogłam nic przełknąć. Tego wydarzenia nie zapomnę nigdy. Zwłaszcza, że hotel w którym pracuję, znajduje się naprzeciwko pogorzeliska przy ulicy Nowej 28. Wzięłam kilka dni urlopu, aby dojść do siebie…

Stamtąd recepcjonistka zadzwoniła po straż – relacjonuje nam kilkanaście godzin po tragedii ocalała kobieta. Mówi niechętnie – zbyt mało czasu upłynęło od tragedii, zbyt blisko spalonego domu, które mógł być także jej grobem, zbyt blisko zwęglonych ciał."Strażacy Mocno „dociskana” otwiera się i wówczas nie ukrywa, że budynek komunalny zamieszkiwały różne rodziny. – Nie chcę źle mówić o zmarłych, ale nie mieliśmy dobrych, sąsiedzkich relacji. Bywało, że zawiadamiałam policję czy straż miejską. Także feralnego wieczora zza ścian dochodziły odgłosy głośnego spotkania towarzyskiego, ale teraz, w obliczu takiej tragedii, zostawmy już to – mówi cicho ocalała z pożogi Maria Wasilewska. Dotychczasowe sąsiedzkie doświadczenia rzutowały jednak na to, że wraz z synem Przemysławem nie zgodzili się na lokal zastępczy przy ulicy Górnej zaproponowany przez prezydenta miasta Andrzeja Czapskiego. – Nie chcemy przechodzić przez taką samą traumę, takie same trudne chwile, jakich doświadczaliśmy niejednokrotnie w dotychczasowym miejscu zamieszkania, a które zakończyły się tak wielką tragedią. Wcześniej wielokrotnie żaliliśmy się na ten temat władzom miasta i urzędnikom, ale bez rezultatów. Powiadamialiśmy Miejski Ośrodek Społeczny o różnych sytuacjach, która wynikały z trudnego sąsiedztwa, ale bez rezultatu. Dlaczego musiało dojść aż do takiej tragedii, by ktoś zainteresował się naszym losem – bardziej ubolewa, niż pyta, Przemysław Wasilewski.

Zacząć od początku

2 stycznia pogorzelcy spotkali się z włodarzem miasta. Rozmowy z prezydentem Andrzejem Czapskim okazały się owocne, przynajmniej dla rodziny Wasilewskich. – Jest kompromis, prezydent obiecał nam mieszkanie w bloku przy ulicy Terebelskiej, ale musimy poczekać ponad miesiąc – mówią Wasilewscy."Tyle Pani Maria cieszy się, że będzie mogła zacząć życie od nowa. .– Dopiero teraz, po przeżyciu tak wielkiej tragedii, naprawdę rozumiem, jaką wartością jest życie. Jej syn dodaje, że mieszkanie nie będzie umeblowane ani usprzętowione, ale MOPS przekaże poszkodowanym środki na zakup niezbędnych rzeczy. Póki co, Wasilewscy mogą liczyć na pomoc bliskich. Większość przedmiotów, które pan Przemek odzyskał ze zgliszczy, nie nadaje się do użytku. Sprzęt RTV czy AGD jest pozalewany, a meble popalone. Widok rozhulanych płomieni solidnie zatrwożył także mieszkańców okolicznych domów, m.in. Tadeusza Gołubiaka, lokatora z sąsiedztwa. – W nocy obudziły mnie syreny strażackie. Wybiegłem z domu. Prawie nic nie widziałem, bo wszędzie był gęsty i gryzący dym. I te straszne płomienie! Było już tak gorąco, że nie można było nawet zbliżyć się do pożaru. Z góry leciały też fragmenty płonącego domu – opowiada Gołubiak.

Dramat, którego można było uniknąć

Tłumy przejętych przechodniów, wścibskich gapiów, ale również mieszkańców i sąsiadów – wielu ludzi przewinęło się w bezpośredniej bliskości miejsca pożaru. Jedni nie bacząc na tragedię nie szczędzą kąśliwych uwag. Pani Alfreda, która mieszka kilka kamienic od pogorzeliska, twierdzi, że jedna z rodzin, która spłonęła, nie miała polskiego pochodzenia. – To byli Cyganie, albo Rumuni, mieli ciemną karnację – zauważa nieco zgryźliwie starsza kobieta. – Dajcie już spokój, nieszczęśnicy są już na boskim sadzie, zostawcie ich w spokoju – tonują nastroje inni. Już zgodnie, jedni i drudzy, nie zostawiają suchej nitki na przedstawicielach władz lokalnych. Dodają, że tak naprawdę takimi ludźmi, jak ci, którzy zginęli w pożarze, nie interesował się dotąd nikt. – A teraz wszyscy święci dostali popędu. Obiecują, współczują, a gdzie byli wcześniej? – pyta ktoś z boku. Lokatorzy pobliskich kamienic mają żal, że dopiero tragedia pociągnęła za sobą zainteresowanie przedstawicieli władz tym – nie zawsze przykładnym – środowiskiem bytującym w wielorodzinnych budynkach komunalnych. – W tym domu różnie bywało i wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt dotąd nie zrobił nic, by takim ludziom pomóc czy choćby okazać zainteresowanie i inicjatywę – mówi jeden z sąsiadów ofiar. – A wystarczyła odrobina wyobraźni i tego dramatu dałoby się uniknąć.