Świński skandal, czyli jak z eksportera staliśmy się importerem

Pamiętam wczesne lata 70. Londyn, świńskie nogi wiszące w witrynach sklepów podpisane „Polish Bekon. The Best”. Przecież to właśnie pod ten eksport zostały wyhodowane nowe odmiany świń PZB-1 i PZB-2 o skórze bez ciemnych przebarwień, które źle wyglądały na uwędzonych świńskich nogach wiszących w angielskich i amerykańskich sklepach. Do tego szynki Krakusa, kiełbasy Krakowska sucha i podsuszana, kabanosy i kiełbasa zwyczajna wojskowa. Dobre mięso, dobre receptury. Było, minęło.

Za sukcesem tym stała praca hodowlana państwowych ferm zarodowych i gospodarstw zarodowych rolników indywidualnych, finansowana przez państwo. Mieliśmy dość naszych prosiąt, tworzono krzyżówki ras rodzimych z rasami importowanymi, racjonalizując zużycie pasz i poprawiając mięsność kosztem tłuszczu.

Kto zarżnął polskie świnie

Po roku 1990 nastąpił, można tak to nazwać, pomór. Państwo w sprawie hodowli świń wywiesiło białą flagę, ponad 100-letnia praca hodowlana polskich naukowców i rolników-praktyków „poszła się gonić” używając języka młodzieżowego.

Nie dotyczyło to tylko hodowli masowej, ale i hodowli niszowej, ekskluzywnej, takiej jak hodowla świni puławskiej, czy świni złotnickiej pstrej i białej, które mogły stać się źródłem doskonałej jakości mięsa i jego przetworów. Mają Węgrzy czy nacje z Bałkanów swoją mangalicę, na którą chuchają i dmuchają, robiąc z jej mięsa sztandarowe produkty własnego eksportu mięsa wieprzowego i jego przetworów.

A u nas? Stowarzyszenie Hodowców Świni Puławskiej powoli pada, a złotnicka biała i pstra to już enklawa, bodaj jedyne w Polsce gospodarstwo hodowlane świni złotnickiej ma pan Tur w okolicach Słowińskiego Parku Narodowego. Półamatorsko zajmuje się świniami złotnickimi Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu. I na tym koniec. Żadnej pracy hodowlanej. Żadnej koncepcji na 10 lat choćby.

Resort rolnictwa nikomu niepotrzebny

A co robi Ministerstwo Rolnictwa? Nic nie robi. W przywołanym artykule padły zarzuty pod adresem ministra Marka Sawickiego (skądinąd doktora nauk) o brak jakiejkolwiek polityki resortu w zakresie hodowli świń w naszym kraju.

Zarzuty o tyle chybione, że i sam dr Sawicki, i kierowany przez niego resort niewiele, albo i nic nie robią. Czemu? Bo po wstąpieniu Polski do UE praktycznie cała polityka rolna przeniosła się do Brukseli; w kraju pozostały niewiele znaczące sprawy. Pomijając kwestie związane z realizacją dopłat i ich rozliczaniem w kompetencjach resortu pozostały sprawy dublujące się z tym, co ma swoich kompetencjach Ministerstwo Gospodarki i Ministerstwo Ochrony Środowiska i Zasobów Naturalnych.

Moja propozycja „w tym temacie?”. Należy po prostu zlikwidować Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Poza pionami odpowiedzialnymi za rozdawnictwo unijnych pieniędzy reszta urzędników Ministerstwa zajmuje się głównie sobą i jest zbędna. Piony odpowiedzialne za unijne pieniądze spokojnie można przenieść do Ministerstwa Gospodarki, a kwestie związane z ochroną środowiska terenów rolnych do Ministerstwa Ochrony Środowiska.

Trzeba też przypomnieć, że to właśnie za rządów PSL-u i premierostwa Waldemara Pawlaka wyprzedano polskie zakłady przemysłu spożywczego, w tym zakłady przemysłu mięsnego. Szerokim frontem wkroczyli do Polski w „świński biznes” Duńczycy. Dostali poparcie najwyższych władz Polski.

Dziś zbieramy owoce ówczesnej polityki. 1/3 prosiąt kupowanych przez polskich hodowców to prosięta duńskie. Są zdrowsze, łatwiej przybierają na wadze, więc szybciej osiągają masę ubojowa. Są tańsze w hodowli, zjadając miej pasz. Duńczycy to światowa potęga jeśli chodzi o hodowle świń i produkcję mięsa wieprzowego. Doszło już do tego, że cała masa polskich produktów regionalnych wytwarzana jest z duńskich elementów, a nie z mięsa rodzimego.

Polska wieś wystawiona do wiatru

A mogło być zupełnie inaczej. Udziały w zakładach przetwórstwa mięsnego powinni otrzymać rolnicy-hodowcy. Nie za darmo. Powinni je wykupić, a gdyby brakowało pieniędzy, powinni mieć możliwość zaciągnięcia kredytu bankowego pod zastaw tychże udziałów. Taki proces uruchomiłby naturalny mechanizm tworzenia grup producenckich przez rolników-udziałowców.

To samo powinno stać się w innych sektorach przemysłu rolno-spożywczego. Nie byłoby „dramatów nadprodukcji”, powstało by na wsi sporo nowych miejsc pracy wokół rolnictwa i wokół zakładów przetwórstwa; powstałyby w sposób naturalny przetwórnie oraz wytwórnie pasz i ich komponentów. Polska wieś dzisiaj, po 25 latach, przypominałaby wieś austriacką, holenderską czy duńską, a polski rolnik nie miałby golonego do gołej skóry zadka.

Pytaniem otwartym pozostaje, czemu potoczyło się to wszystko w inną stronę, a z polskich zakładów przetwórczych sprzedanych 25 lat temu za niewielkie pieniądze przez prominentnych polityków PSL dziś korzystają zagraniczne koncerny? Ich siostrzane firmy zajmujące się produkcją pasz i mieszanek paszowych, sprzedażą materiału zarodowego i dystrybucja wszelkich produktów w sferze rolnictwa i przetwórstwa żywności skutecznie eliminują polski żywioł gospodarczy z obrotu handlowego wokół rolnictwa.

Ten sam proceder obserwowałem w zakresie hodowli i przetwórstwa drobiu w krajach Afryki Zachodniej, gdzie czas jakiś przebywałem.

Wnioski na przyszłość

Myślę, że odpowiedziałem na pytanie o źródła „świńskiego skandalu”. A co nam czynić dalej wypada? Ano w październiku będą wybory parlamentarne. Warto się porządnie zastanowić, porozmawiać z sąsiadami, sprawę oddania swego głosu porządnie przemyśleć. I pytać, Kochani, przede wszystkim pytać, tych wszystkich „politycznych sztukmistrzów” o to, co uczynili dla polskiego rolnictwa od roku 1989 po dzień dzisiejszy. A potem mądrze swój głos oddać, na naszą własną i naszych dzieci lepszą przyszłość.