Rodowód sławacińskiego diabła

Jean Lapierre przed osiedleniem się w Białej Podlaskiej był powiernikiem, kamerdynerem i kucharzem w jednej osobie Tadeusza Kościuszki, jednego z najwybitniejszych dowódców w naszej historii.

Był już wówczas człowiekiem wolnym
Jean Lapierre to postać bardzo zagadkowa i nietuzinkowa zarazem. Nie wiadomo gdzie się urodził. Imię Jean i przydomek Domingo, jakim się do niego zwracano, świadczą o tym, że na świat przyszedł we francuskiej wówczas kolonii – Haiti (Santo Domingo). O tym, w jaki sposób znalazł się w Ameryce Północnej, możemy się tylko domyślać. Pewnym jest jednak, dlaczego zaprzyjaźnił
się z Tadeuszem Kościuszką, dzieląc z nim dole i niedole. Tadeusz Kościuszko poznał Jeana Lapierre w Ameryce.

Nasz generał, znany w obecnych Stanach Zjednoczonych m.in. z zaprojektowania  fortu West Point, będącego do dzisiaj siedzibą najważniejszej amerykańskiej szkoły wojskowej, generalską gażę przeznaczał na wykup i kształcenie murzynów. Ten takt zadecydował zapewne o ich zażyłości. Gdy Kościuszko wracał do Europy, Lapierre popłynął wraz z nim.

Po klęsce pod Maciejowicami Kościuszko za pośrednictwem swojego adiutanta, późniejszego generała Stanisława Fiszera, poprosił cara o uwolnienie swego kamerdynera, powiernika i kucharza, co ten ponoć uczynił. Pewnym jest, że Lapierre dobrowolnie towarzyszył generałowi w więzieniu, a później uczestniczył w jego podróżach po Europie. Ameryka nie była jednak chyba miłością Lapierre’a, bowiem, gdy Kościuszko chciał tam udać się po raz wtóry – ten odmówił. Wrócił do Polski i przyjechał do Białej Podlaskiej z listem polecającym generała do księcia Dominika Radziwiłła, u którego został kasjerem. Świadczy to, że przybysz z Ameryki nie tylko potrafił czytać i pisać, pomijając znajomość kilku języków obcych, ale i dysponował znacznym jak na ówczesne warunki wykształceniem. Przypuszcza się także, iż podobnie jak Kościuszko, Lapierre był masonem.

Skąd wziął się diabeł sławaciński?
Z Jeanem Lapierre związane jest ciekawe a zarazem śmieszne wydarzenie, którego opis znajduje się w książce „Afryka w Warszawie”.  Pewnego jesiennego wieczoru tuż przed zmierzchem wracało do domu szlacheckie małżeństwo. Mąż po uroczystościach był ździebko podchmielony, małżonka takoż popróbowała zapewne w damskim towarzystwie zbyt wielu zdrowotnych ziółek, ale koń i tak wiedział jak trafić do domu. Tyle tylko, że z przyzwyczajenia zamiast nowo wybudowanym mostem poszedł brodem, gdzie utknął: nie dał rady przeciągnąć powozu przez rzeczkę. Przerażona szlachcianka pobiegła po pomoc do znajdującego się w pobliżu dworu. Poprosiła służbę o spotkanie z panem, którym okazał się… czarnoskóry Jean Lapierre. Gdy kobieta zobaczyła właściciela – zemdlała myśląc, że trafiła do piekła. A rzecz działa się w roku 1812 w Sławacinku. To zdarzenie opowiadali sobie jeszcze dziadkowie obecnych bialczan. A nieliczni obecni mieszkańcy miasta słyszeli, owszem, określenie „diabeł sławaciński” nic nie wiedzą jednak o jego genezie, a prawda jak zwykle bywa prozaiczna.