Co za łgarstwa. Czy ktoś im jeszcze wierzy?

Ostatnie wydarzenia na granicy polsko-białoruskiej pokazały skalę dezinformacji, jaką raczą nas mainstreamowe media. W budowaniu przekazu o nieskuteczności i brutalności działań naszego rządu, związane z opozycją telewizje, portale i gazety nie wahają się używać fejk-newsów, półprawd czy zwyczajnych kłamstw. Widzimy to niemal od samego początku konfliktu, tym razem jednak posunięto się za daleko.

Chyba wszyscy pamiętamy te obrazy sprzed kilku tygodni. Był kot, który wraz z rodziną „uchodźców” w kilka dni przemierzył liczącą wiele tysięcy kilometrów trasę z Afganistanu (wtedy jeszcze próbowano nam wmówić, że migranci pojawiający się na granicy, to właśnie osoby uciekające z tego państwa, po ponownym przejęciu władzy przez talibów). Było dziecko skrywające się w nadbużańskich lasach (choć zdjęcie zostało wykonane wiele lat wcześniej na Bałkanach). Były kłamliwe informacje o pijanych żołnierzach i strażnikach granicznych. Wszystko wyssane z palca i mało wiarygodne, w myśl schematu przećwiczonego 11 lat temu, kiedy informowano o pijanym generale Błasiku w kokpicie pilotów Tu-154 M, czy o pilotach „debeściakach”.

Bezkarność tamtych kłamstw rozzuchwaliła „dziennikarzy” do tego stopnia, że dziś są przekonani, że ich odbiorcy uwierzą w każdą głupotę. Swoich telewidzów i czytelników mają zwyczajnie za idiotów. Bo jak inaczej wytłumaczyć sceny, które możemy obejrzeć w ostatnim odcinku TVN-owskiego reportażu z serii „Czarno na Białym”?

„Białorusini wypchnęli go do rzeki. Płynął sześć dni. W nocy wychodził na brzeg. Nie jadł, nie pił” – czytamy w zajawce materiału.

W treści jest jeszcze lepiej. Słowa są bowiem cytatem z występującej przed kamerą mieszkanki jednej z podlaskich wiosek. Opowiada ona przerażającą historię mężczyzny, migranta, którego udało jej się uratować. Według tej relacji miał on wytrzymać tydzień w lodowatej wodzie, wychodząc na brzeg tylko po to, by przy wątłym ogniu (żeby nie zobaczono ogniska) ogrzać swoje zziębnięte ciało. Nie jadł, pił tylko trochę wody z rzeki (bojąc się zatrucia, nie odważył się na więcej), spał godzinę. A mimo wszystko przeżył i dotarł do ludzi, którzy ofiarowali mu pomoc. Miał szczęście, co by było, gdyby trafił na polskich żołnierzy albo strażników granicznych? Możemy tylko domyślać się, jak straszny los, by go spotkał.

W tej historii absolutnie nic nie trzyma się kupy. Ani nadludzkie czyny, których dokonał mężczyzna, ani geografia ( bo po co miałby płynąć rzeką skoro mógł spokojnie przejść na jej drugą stronę i iść?) ani sama autorka wypowiedzi. Jak udało się ustalić internautom „kobieta z reportażu” to Katarzyna Wappa, nauczycielka z Hajnówki. Kilka miesięcy temu wzięła ona udział w spocie reklamowym dotyczącym spisu powszechnego, w którym przedstawia się jako Białorusinka, jak podaje TVP.info związana z Fundacją Tutaka „Ja Biełarus”.

– Czy TVN24 to tuba propagandowa Łukaszenki – pyta, chyba retorycznie działacz katolicki Maciej Stańczyk, który zdemaskował bohaterkę reportażu.

Ale czy te fakty są ważne? Najważniejsze są przecież łzy i przekaz – emocje. A resztę odbiorcy dorobią sobie sami, bo przecież to wyćwiczone w tej propagandzie „dzieci we mgle” albo idioci. Najwyraźniej za takich uważają swoich widzów propagandyści z TVN-u. Jak inaczej to wytłumaczyć?