Systematycznie wprowadzane przez poprzedni rząd podwyżki płacy minimalnej sprawiły, że Polska pod względem parytetu siły nabywczej (PPS) w ekspresowym tempie doszlusowała do europejskiej czołówki, wynika z danych Eurostatu. Przed nami są tylko europejscy liderzy: Niemcy, Francja, kraje Beneluksu i Irlandia, od której jednak dzieli nas tylko kilka punktów różnicy. Wyprzedziliśmy z kolei m.in. Hiszpanię, Grecję, Portugalię i Słowenię, do której przez wiele lat traciliśmy dystans. Daleko za Polską znalazły się wszystkie kraje Europy Środkowej i Bałkanów. W zestawieniu nie została uwzględniona Skandynawia, Włochy i Austria, gdzie nie ma odgórnie gwarantowanej najniższej pensji.
Według danych Eurostatu w ciągu ostatnich 8 lat tempo wzrostu płacy minimalnej należało do najwyższych w Europie. I to według obiektywnego wskaźnika jakim jest właśnie miernik PPS – czyli tzw. standard siły nabywczej. Ostatni wzrost wyniósł blisko 18 proc., co plasuje nas na 3 miejscu pod względem tempa wzrostu w Europie – za Chorwacją i Bułgarią, gdzie jednak płaca minimalna wciąż są dużo niższe niż u nas.
Wiadomość ta cieszy pracowników i związki zawodowe. Mniej zadowoleni są pracodawcy, którzy uważają, że zostali zmuszeni do podniesienia wynagrodzeń.
– To, co się z nią dzieje obecnie, to już jest szaleństwo. Związki zawodowe niegdyś domagały się, żeby płaca minimalna wynosiła około połowy średniej krajowej. W tej chwili wynosi 55 proc. I to średniej liczonej przez GUS, który nie bierze pod uwagę firm zatrudniających mniej niż 10 pracowników. My skorygowaliśmy te wyliczenia o tę grupę przedsiębiorstw i wyszło nam, że średnia jest niższa o około 20 proc. Co oznacza, że płaca minimalna to około 70 proc. przeciętnej. Czyli bardzo dużo – mówi w rozmowie z portalem 300polityla.pl Adam Abramowicz, Rzecznik Małych i Średnich Przedsiębiorców. Abramowicz już zapowiedział, że tempo tego wzrostu będzie chciał omówić z ministrem Krzysztofem Hetmanem, więc istnieje uzasadniona obawa, że czasy pomyślności dla pracowników właśnie się kończą.
Polacy zaczęli oszczędzać
Polacy zaczynają podzielać te obawy, bo jak z kolei wynika z najnowszych danych przedstawionych przez Narodowy Bank Polski tylko w skali roku łączna wartość zgromadzonych na kontach depozytów wzrosła o 11,2 proc. NBP podaje, że pod koniec grudnia wartość depozytów wyniosła 1,23 bln złotych.
Na koniec minionego roku łączna wartość depozytów Polaków wyniosła ok. 1,23 bln zł – wynika z ostatnich danych NBP. To o 11,2 proc. więcej niż na koniec 2022 roku.
– Inflacja spada, dochody poprawiają się, a konsumpcja nie odbija. To może być też efekt, niepewności gospodarstw domowych co do rozwoju sytuacji, obaw o powrót wysokiego wzrostu cen czy wybuch wojny. Wolimy się więc zabezpieczyć na tzw. czarną godzinę – mówi w rozmowie z „Rzeczpospolitą” Rafał Benecki, główny ekonomista ING Banku Śląskiego.
Na poczucie stabilności Polaków z pewnością wpływają też decyzje nowego rządu. Bezprawne przejęcie mediów publicznych, ignorowanie decyzji prezydenta, aresztowanie dwóch posłów i próba wygaszenia ich mandatów poselskich wzbudziła ogromny niepokój naszych rodaków. Do tego dochodzi obawa spodziewanych podwyżek cen energii, ciepła i jedzenia, i strach przed wzrostem bezrobocia. Nic dziwnego, że Polacy wolą trzymać swoje oszczędności na „czarną godzinę” niż wydawać je w sklepach czy inwestować.
Mimo wzrostu oszczędności wielu z nas zastanawia się, czy są one bezpieczne. Już dzisiaj słychać głosy, że rząd Tuska będzie chciał sięgnąć po pieniądze zgromadzone m.in. w Pracowniczych Planach Kapitałowych. Wszyscy pamiętamy, co Tusk zrobił z OFE, a w obliczu obecnego bezprawia, co go powstrzyma przed sięgnięciem po te środki?
– Naszym rządzącym potrzeba politycznego otrzeźwienia – mówił podczas senackiej debaty o budżecie senator Grzegorz Bierecki. – aby w sytuacji, w której ten budżet przyjmowany jest z tak wielkim ryzykiem, nie dodawać tu dodatkowego ryzyka, a mianowicie ryzyka niepokojów społecznych.
Niestety, to ryzyko wciąż wzrasta, a Polacy z coraz większą obawą patrzą w przyszłość.