Po prostu bardzo lubię pomagać ludziom

Podobnie było z komisjami, które w tamtych czasach sprawdzały nawet, czy milicjanci nie maja aby krzyży w domach. Te komisje także szczęśliwie mnie omijały. Z najważniejszymi wydarzeniami też sobie poradziłem: ślub, by nie kłuć przełożonych w oczy, wziąłem w Warszawie na Żoliborzu u zaprzyjaźnionego księdza w kościele św. Marii Magdaleny, a chrzest dziecka mieliśmy nie zwyczajowo w niedzielę, lecz w piątek wieczorem, u księdza Korszniewicza w Międzyrzecu.

 

I właśnie z Międzyrzecem pan, bialczanin z urodzenia, związał swoje życie. Tu pan zamieszkał i przez lata był komendantem. Jak z perspektywy czasu ocenia pan ten wybór?

Gwoli prawdy w Białej Podlaskiej urodziłem się trochę przez przypadek. Rodzice, z pochodzenia podlasiacy, mieszkali wtedy w Świnoujściu i w rodzinne strony, do Białej, przyjechali na wakacje. W efekcie tu przyszedłem na świat, po czym rodzice zabrali mnie nad morze i na Podlasie wróciłem dopiero po latach. A wracając do meritum pańskiego pytania – to był dobry wybór. W Międzyrzecu i w ogóle na południowym Podlasiu zawsze czułem się wspaniale, bo to dobre miejsce do życia.

33 lata służby, to szmat czasu. Jaki to był czas dla pana?

Zawsze lubiłem tę pracę. W służbie się realizowałem, znajdowałem satysfakcję, gdy mogłem pomagać ludziom. To naprawdę wspaniała praca pod warunkiem, że człowiek jest twardy, lubi mundur i odrobinę adrenaliny. Bo to nie jest robota dla mięczaków. Policjant musi być wrażliwy na ludzka krzywdę i nie może być słaby psychicznie.

Co w tej pracy było dla pana najbardziej zaskakujące?

Bezmiar ludzkiej bezduszności. Pamiętam taka scenę: przyjeżdżam do domu, który spłonął i widzę zwęglone zwłoki małego dziecka. Coś ścisnęło mnie w gardle, bo sam miałem dziecko w tym wieku, a na to przychodzi matka tego zmarłego maleństwa i pyta, ile dostanie odszkodowania za jego śmierć. Przez chwilę nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć, bo zwyczajnie mnie zatkało. Teraz też nie powiem, jak się zachowałem, gdy już równowagę odzyskałem – bo nie wypada…

A najtrudniejszy moment?

Zawsze wtedy, gdy okazywało się, że przyjęta koncepcja śledztwa i wszystko co się z tym wiąże, jest błędna. Ale tak naprawdę najtrudniej było chyba wtenczas, gdy musiałem strzelić do człowieka. Tylko jeden jedyny raz – i na szczęście chybiłem, choć przecież strzelałem po to, by trafi ć. Koledzy, którzy mięli mniej szczęścia i strzelali celniej, nie zawsze znosili to dobrze. To nie takie proste, jak widzi się na filmach – strzelić do człowieka…

Lubi pan filmy o policjantach?

Nie lubię i nie oglądam, bo to przeważnie wierutne bzdury są. Policyjna rzeczywistość pokazywana w polskich filmach ma się nijak do realiów. Szkoda mi na to czasu.

A na co panu nie szkoda czasu?

Na rozmowy z bliskimi, spotkania z przyjaciółmi, dobrą książkę, spacer, czy wędkowanie. Czyli na to wszystko, na co przez 33 lata służby czasu za dużo nie było, bo ta praca wciąga bez reszty. Teraz będzie…