Co wydarzyło się w Międzyrzecu?

Przerażona żona nieszczęśnika zaczęła wzywać pomocy, na co w tej sytuacji Matejek szybko oddalił się z miejsca konfrontacji. Okazało się jednak, że nie odszedł daleko. Gdy bowiem półprzytomny Modzelewski wspierany przez żonę – która podtrzymywała męża i jednocześnie naciskała na klawisze telefonu usiłując dodzwonić się na policję – poszedł wolno w kierunku, w którym oddalił się przewodniczący, okazało się, że ten stoi za rogiem. Tu miał zdzielić Modzelewskiego raz jeszcze, po czym oznajmić żonie nieszczęśnika, że właśnie wezwał policję. I rzeczywiście, funkcjonariusze pojawili się po kilku minutach, wysłuchali relacji przewodniczącego o tym, jak to szedł spokojnie i został napadnięty, a następnie nieskoordynowanej relacji półprzytomnego Modzelewskiego i jego żony. Sytuacja musiała wyglądać kuriozalnie, bo „napadnięty” wyglądał przy pokrwawionym „napastniku”, niczym góra przy nizinnym pagórku, ale funkcjonariusze nie mieli wątpliwości, kto kogo napadł. – Pana zabieramy ze sobą – zwrócili się do Modzelewskiego. – Niewiele do mnie docierało, ale myślałem, że zabierają mnie do szpitala – powie później Modzelewski. Istotnie, funkcjonariusze najpierw pojechali do szpitala, by zatrzymać krwotok pobitego, ale stąd szybko zabrali go na tzw. „dołek”, gdzie został zatrzymany na 48 godzin. – Mówiłem, że jest mi niedobrze, prosiłem o lekarza, ale nikt nie zwracał na to uwagi – wspomina Modzelewski. Gdy po dwóch dobach opuścił izbę zatrzymań, poszedł prosto do szpitala na badania, gdzie stwierdzono u niego wstrząs mózgu i inne obrażenia. Po kilku dniach doszedł do siebie na tyle, że opowiedział o całym wydarzeniu radzyńskim prokuratorom, a ci wszczęli śledztwo. Na razie w sprawie. – Zostałem pobity i przez dwie doby byłem trzymany za kratami tylko za to, że wobec prawa są równi i równiejsi – mówi nam rozżalony Albert Modzelewski, który jest zdeterminowany w – jak mówi – „żądaniu sprawiedliwości”. Tyle jego wersja, ale jest w tej sprawie także wersja druga, policyjna. – Mogę zapewnić, że sprawa nie jest tak jednoznaczna, jak przedstawia to pan M. – mówi nam Jarosław Janicki, rzecznik policji w Białej Podlaskiej. – Z naszych ustaleń wynika, że znajdujący się pod wpływem alkoholu Albert M. zaczepił Roberta M., a gdy ten go odepchnął, rzucał w niego butelkami i w tej sytuacji rzeczywiście został przez niego obezwładniony. Gdy przyjechali nasi funkcjonariusze, M. zachowywał się w stosunku do nich agresywnie i ma już nawet zarzuty naruszenia nietykalności funkcjonariuszy policji na służbie. Sprawa jest badana przez radzyńską prokuraturę, poczekajmy zatem spokojnie na wyniki śledztwa – apeluje Jarosław Janicki, rzecznik prasowy Komendy Miejskiej Policji w Białej Podlaskiej. Mimo wielokrotnie podejmowanych prób z Robertem Matejkiem nie udało nam się z nim skontaktować. – Przewodniczący na pewno oddzwoni po komisjach – zapewniła nas podczas ostatniego łączenia sekretarka. Nie oddzwonił do chwili zamknięcia tego wydania Tygodnika. Do tej niejednoznacznej, ale z pewnością bulwersującej historii wrócimy za tydzień.