MARYNARZ Z RADZYNIA

Radzynianin konsekwentnie zmierzał do celu. Najpierw wyjechał do Kędzierzyna-Koźla, aby uczyć się w szkole żeglugi śródlądowej, a następnie trafi ł do technikum rybołówstwa morskiego w Darłowie. – Miałem w sobie żyłkę podróżnika, a zawód marynarza wydawał mi się egzotyczny i tajemniczy zarazem. Poza tym w uwarunkowaniach PRL wyjazd za granicę graniczył nieomal z cudem, a praca na statku była przepustką do dalekiego świata – wspomina radzyński wilk morski. Początkowo Marek pływał w charakterze asystenta pokładowego, później pracował jako starszy marynarz, bosman, następnie zrobił kurs i został ofi cerem wachtowym. Obecnie związany jest z marynarką handlową. – Pracuję w żegludze trampowej, czyli nieregularnej. Pływamy po całym świecie, przewożąc ładunki masowe – zboże, węgiel, rudy, nawozy, piasek itp. Na statki możemy załadować 80 tys. ton towaru. Niektóre z nich mają nawet kilkaset metrów długości i kilkadziesiąt szerokości – opowiada. Ośmiogodzinny dzień pracy marynarza nazywa się „dejmanką”. Oprócz tego załoga statku odbywa tzw. wachty, czyli czterogodzinne dyżury. – Podczas wachty na mostku co godzinę sprawdza się pozycję, pogodę, kurs, szerokość i długość geograficzną. Ponadto musimy obserwować wodę . Niekiedy czujność nie wystarcza, tak jak w przypadku martwej fali. Zjawisko takie pojawia się nawet w spokojną, słoneczną pogodę. Ośmiometrowa fala bez trudu wynosi marynarzy za burtę – przekonuje radzyński marynarz. Radzynianin zwiedził kawał świata. – Zobaczyłem święte miejsca w Izraelu, czy wioski plemienia Zulusów w Kwa Zulu Natal w Republice Południowej Afryki, a w Houston Centrum Lotów Kosmicznych NASA, udało mi się też spotkać Chucka Norrisa w Vancouver. Najmocniej jednak zapadła mi w pamięć jedenastodniowa przeprawa, podczas której zmieniliśmy nie tylko strefy czasowe, ale również klimatyczne. Płynęliśmy od portu Corpus Christi w Zatoce Meksykańskiej, gdzie temperatura przekraczała 300C, a następnie udaliśmy się na północ do kanadyjskiego portu Baie-Comeau na rzece Św. Wawrzyńca. Tam temperatura wynosiła poniżej – 300C. Po takich różnicach temperatury organizm przez kilka dni daje do wiwatu – wspomina Marek. Na pokładzie do dyspozycji marynarzy jest siłownia, sprzęt sportowy, telewizory. Kiedyś kajuty były dwuosobowe, dzisiaj przeważnie pojedyncze i przestronniejsze. W pierwszych latach pracy Marek rzadko miał możliwość kontaktu z rodziną. Do dyspozycji była radiostacja, przez którą zamawiało się rozmowy. Zasięg był jednak słaby, dlatego najczęściej dzwonił z budki telefonicznej z portu gdzieś ze świata. Dziś są telefony komórkowe, satelitarne, Internet. – Morze jest wspaniałe, zachwyca i jednocześnie przeraża. Wystarczy sztorm, by człowiek zdał sobie sprawę, jaki jest słaby wobec sił Natury. Przy sile wiatru do 200 km/h i wielkości fal do 20 metrów, pozostaje tylko modlitwa. To żywioł, który uczy pokory – opowiada nasz rozmówca. Jedno z żeglarskich powiedzeń mówi, że dawniej statki były z drewna, a ludzie z żelaza. Dzisiaj jest chyba odwrotnie.