Międzyrzec zmienia kurs. Nie chce trafi ć na listę najgłupszych unijnych inwestycji

Coraz głośniej mówi się w Polsce o wysokiej cenie, jaką płacą samorządy za nietrafione unijne inwestycje. Wśród przykładów wymienia się m.in. Bibliotekę Międzyuczelnianą w Stalowej Woli wybudowaną za ponad 20 mln zł. Uczelnie, które w założeniu miały przenieść do niej swoje księgozbiory nie chcą tego czynić, bo zbyt wysokie byłyby koszty utrzymania budynku.

Wiele inwestycji krytykowanych za nieefektywność dotyczy rekreacji. Głośno jest m.in. o budowie term w Lidzbarku Warmińskim za 96 mln zł, z czego 66 mln zł pozyskano z UE. Z realizacją inwestycji nie wstrzymano się nawet wtedy, gdy wyszło na jaw, że wydobywana na powierzchnię woda będzie miała temperaturę tylko 21 st. C zamiast zakładanych 30. W efekcie trzeba ją podgrzewać, co jest bardzo kosztowne. A jak jest na Południowym Podlasiu?

Wszelkiego rodzaju narciarstwo… na Podlasiu

Takie projekty wręcz pogrążają gminne budżety. Zamiast przyczyniać się do tworzenia miejsc pracy generują ogromne koszty utrzymania. Na Podlasiu przykładem takiej inwestycji jest całoroczny stok narciarski zbudowany na terenie żwirowni w Międzyrzecu Podlaskim. Kosztował 5,2 mln zł, a 30 procent kosztów pokryto z budżetu miasta.

Stok to nie wszystko. W ubiegłym roku zapadła decyzja o przyznaniu dla Międzyrzeca dofinansowania na II etap zagospodarowania żwirowni. Koszt planowanych inwestycji miał wynieść ponad 4 mln zł, w tym 2,8 mln zł dofinansowania z funduszy UE, reszta – z budżetu miasta.

Za te pieniądze miał powstać wyciąg dla narciarzy wodnych o długości 460 metrów, piramida wspinaczkowa i wieża widokowa o wysokości 15 metrów.

– Po przemyśleniach doszliśmy do wniosku żeby z naszych dwóch akwenów zrobić ośrodek szeroko rozumianego narciarstwa – reklamował burmistrz Artur Grzyb w ubiegłym roku drugi etap inwestycji. – Gdyby udało nam się to zrobić, mielibyśmy jedyny w Polsce ośrodek, w którym w jednym miejscu można uprawiać wszelkiego rodzaju narciarstwo.

Inwestycje na terenie żwirowni były jednak w Międzyrzecu coraz głośniej krytykowane. Władzom trudno było ukryć przed mieszkańcami fakt, że obiekt cieszy się niewielkim zainteresowaniem. Narciarze krytykowali położony igielit.

Snowbordziści narzekali, że ich na stok się nie wpuszcza. Burmistrz Artur Grzyb, pomysłodawca tego projektu zachwalał, że Międzyrzec będzie pierwszym miastem w kraju, w którym latem wypoczywający nad wodą będą mogli także pojeździć na nartach. Ci, którzy tego próbowali, szybko dali sobie spokój – zetknięcie z igielitem było bowiem bardzo bolesne, a trudno przecież w upalny dzień szusować na nartach w kombinezonie i ochraniaczach.

Żwirownia to nie Śniardwy

Artur Grzyb pożegnał się ze stanowiskiem burmistrza w dużej mierze z powodu krytykowanych inwestycji na terenie żwirowni. Jego następca – Zbigniew Kot – już w czasie kampanii wyborczej wyrażał się bardzo sceptycznie na temat tych projektów. Po wyborach zdanie podtrzymał. – Istnieje pojęcie tzw. pojemności turystycznej – tłumaczy nowy burmistrz Międzyrzeca.

– Nie ma szans, aby pojawiło tu pół miliona osób. Na żwirowni znajduje się ośrodek szkolący żeglarzy, z wody korzystają wędkarze, jest stok narciarski, plaże… I jak o tym myślę, to zaczynam zastanawiać się, ile kajaków, żaglówek, pontonów, plażowiczów, narciarzy i wędkarzy jest w stanie ten teren pomieścić. Delikatnie mówiąc, w nieskończoność nie da się tego „zaludniać“ – stwierdza Zbigniew Kot.

Wkrótce po wyborach burmistrz przeprowadził konsultacje na temat rezygnacji z drugiego etapu zagospodarowania żwirowni i zwrotu otrzymanego dofinansowania.

Jego zdanie podzielili radni. Ważne były w tym przypadku rozmowy w Urzędzie Marszałkowskim i uzyskane zapewnienie, że rezygnacja z przyznanych pieniędzy nie będzie miała konsekwencji w przyszłości przy staraniach o środki unijne na inne projekty.

Uchwałę o rezygnacji z II etapu zagospodarowania żwirowni rada miasta miała przyjąć jeszcze w grudniu. Głosowanie jednak przełożono. Powodem były negocjacje z międzyrzeckim przedsiębiorstwem Zremb Poland, które wygrało przetarg na zaprojektowanie i wykonanie inwestycji. Wyciąg dla narciarzy wodnych to system masztów, między którymi zawieszona jest lina ciągnąca narciarzy.

Napędza ją silnik elektryczny. Okazało się, że Zremb rozpoczął już negocjacje z niemiecką firmą, od której miał zakupić atestowane urządzenie. Międzyrzecki zakład do rozmów z władzami miasta powrócił dopiero po otrzymaniu zapewnienia od Niemców, że rezygnacja z zamówienia nie narazi firmy na straty finansowe.

Rezygnacja kosztuje

Dla miejskiej kasy rezygnacja z inwestycji nie będzie jednak bezbolesna. Umowa z Zrembem w przypadku jej zerwania z przyczyn zależnych od zamawiającego przewidywała karę na rzecz wykonawcy. W tym przypadku chodziło o blisko 600 tys. zł. Burmistrz doszedł jednak do porozumienia z kierownictwem firmy. Miasto zapłaci jedynie 78 tysięcy. Doliczając dodatkowe koszty, m.in. przygotowanie studium wykonalności, straty, jakie poniesie Międzyrzec z tytułu rezygnacji z inwestycji wyniosą ok. 100 tys. zł. W budżecie pozostanie jednak kwota 1,1 mln zł.

Zbigniew Kot jest przekonany o słuszności tej decyzji.

– Tego typu inwestycje nie powinny generować znacznych kosztów utrzymania obiektów, a tak stało by się w tym przypadku – podkreśla.

Rezygnując z budowy wyciągu dla narciarzy wodnych wzięto pod uwagę, że to obiekt bardzo energochłonny, wymagający specjalnego zasilania i budowy stacji transformatorowej.

– Jeżeli obciążymy Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji dodatkowymi kosztami funkcjonowania obiektów na żwirowni, to może nam zacząć brakować pieniędzy na szkolenie dzieci i młodzieży – stwierdza Zbigniew Kot.

Cała sprawa budzi w Międzyrzecu sporo emocji. Większość mieszkańców podziela jednak zdanie nowego burmistrza i miejskich rajców.